piątek, 19 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

W Ghanie leczył wcześniej niż w Czechach  | 19.11.2017

Tymoteusz Filipek skończył w tym roku studia medyczne w Ołomuńcu. Już w czasie studiów wyjechał do afrykańskiej Ghany, gdzie pracował jako wolontariusz w szpitalu założonym przez amerykańskich baptystów w Nalerigu.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 15 s
Tymoteusz Filipek z afrykańskimii dziećmi. Fot. ARC

To uczelnia zaproponowała studentom wyjazd do Afryki?

Nie, załatwiałem go we własnym zakresie, ze starszym o kilka lat kolegą, który pracuje jako lekarz chirurg w Nowym Jiczynie. Obaj od dłuższego czasu marzyliśmy o takim wyjeździe, postanowiliśmy więc wreszcie go zorganizować. Po piątym roku studiów, kiedy tylko zdałem egzaminy, wyjechałem na pięć tygodni do północnej Ghany, która jest o wiele biedniejsza i mniej rozwinięta od południa kraju.

Wtedy nie był pan jeszcze tak naprawdę lekarzem. Czy w ghańskim szpitalu ktoś zwracał na to uwagę?

Nie bardzo, ponieważ było tam tylko pięciu lekarzy na pięć oddziałów. Personel ucieszył się, że w ogóle przyjechaliśmy na wolontariat. Zaraz drugiego czy trzeciego dnia powierzono mnie i koledze przychodnię, gdzie przyjmowaliśmy pacjentów codziennie od 7.30 do 19. Prócz tego wspomagaliśmy operacje na oddziale chirurgicznym. To było dla mnie bardzo dobre doświadczenie, bo kolega, który ma już kilkuletni staż pracy, prowadził mnie i pomagał mi. Szpital miał ponadto przygotowane książeczki dla wolontariuszy, gdzie zawarte były informacje o najczęstszych chorobach, o tym, jakie metody diagnostyczne i jakie lekarstwa mamy w szpitalu do dyspozycji. Wielu rzeczy brakowało, musieliśmy więc dostosować diagnostykę i terapię do istniejących możliwości. W szpitalu były do dyspozycji, jeśli chodzi o diagnostykę, tylko aparaty RTG, jeden przenośny ultrasonograf oraz podstawowe badania krwi.

Z jakimi chorobami przychodzili pacjenci?

To były przede wszystkim choroby zakaźne, malaria, gruźlica, cholera, AIDS, choroby tropikalne. My z kolegą zajmowaliśmy się też chorobami chirurgicznymi. Wiele osób zbyt późno przychodziło do szpitala, po dwóch, trzech tygodniach, kiedy na przykład złamana noga była już zrośnięta, ale w całkowicie złym ułożeniu. Przyczyny tkwią w samym systemie opieki medycznej. Ludzie mają daleko do szpitala, nieraz jadą dwa, trzy dni. Tylko ok. 40 proc. mieszkańców ma ubezpieczenie zdrowotne, reszta nie ma żadnego. Czekają więc, nim zdobędą jakieś pieniądze, by mogli się leczyć i dopiero potem udają się do lekarza. Nie ma recepty na proste wyjście z tej sytuacji.

Choroby, o których pan mówił, pojawiają się u nas rzadko lub w ogóle. Miał pan dostateczną wiedzę na ich temat?

O dziwo właśnie te choroby, które nie występują u nas czy też należą do rzadkości, są na studiach medycznych dość dokładnie omawiane. Przykładowo anemia sierpowata, która występuje głownie w regionie afrykańskim. Każdy student medycyny u nas wie, co to za choroba, choć później w praktyce w naszym kraju się z nią już nigdy nie spotka. Miałem więc jakieś wiadomości teoretyczne na ten temat.

Jak porozumiewaliście się z miejscową ludnością?

Szpital w Nalerigu był jednym z nielicznych dla całej północy kraju. Nasi pacjenci posługiwali się językami różnych lokalnych plemion. W Ghanie językiem urzędowym jest co prawda angielski, lecz trudno było dogadać się w tym języku z pacjentami. Na szczęście pielęgniarki znały miejscowe dialekty i tłumaczyły nasze rozmowy.

Na zdjęciach, które mi pan pokazywał, widać pełne poczekalnie pacjentów. Udało wam się przyjąć w ciągu dnia wszystkich czekających?

Nie zawsze nam się udawało, choć się staraliśmy i pracowaliśmy od rana do wieczora. Ludzie czekali spokojnie, cierpliwie, nie robili awantur. Pacjenci byli bardzo wdzięczni lekarzom za opiekę. Z drugiej strony trudno było im coś wytłumaczyć, jeśli chodzi o stan zdrowia. Na północy Ghany jest słaba edukacja, są analfabeci, ci ludzie często nie wiedzieli w ogóle, że mają jakieś nerki czy inne organy.

Warunki sanitarne w szpitalu były zadowalające?

Na tamtejsze warunki tak, bo większość ludzi mieszka w domkach glinianych, gdzie nie ma bieżącej wody, nie ma toalety, a w szpitalu to wszystko było. Ale z naszymi standardami tego w ogóle nie da się porównać. Chorzy leżeli w salach po ok. dziesięć osób. Dla niektórych zabrakło łóżek, więc musieli leżeć na podłodze. Jeśli natomiast chodzi o salę operacyjną, to tam dbano o sterylne warunki. Była nawet klimatyzacja, której w innych pomieszczeniach szpitala nie było. Pomimo, że w Ghanie panują upały.

 

Mówił pan o ograniczonych możliwościach terapii. Zdarzało się, że brakowało lekarstw?

Zaopatrzenie było skomplikowane. Dojazd do szpitala jest trudny, ponieważ droga asfaltowa w pewnym momencie się urywa i dalej trzeba jechać przez wydmy, po nieutwardzonych drogach. Dlatego też dostawy leków były nieraz opóźnione. Na szczęście podstawowych antybiotyków, leków antymalarycznych oraz medykamentów na podstawowe choroby wewnętrzne nie brakowało. Większość infekcji leczy się tam penicyliną, której u nas już prawie się nie stosuje ze względu na dużą oporność bakterii. Zauważyłem także, że w Ghanie były często w użyciu leki, które w Europie już wycofano, ponieważ mają zbyt dużo skutków ubocznych.

Cały wywiad w ostatnim, papierowym wydaniu gazety.



Może Cię zainteresować.